![]()
Tilia Fuentes, jak każdego dnia, siedziała na ławce gryząc landrynki. Każdego dnia o tej samej porze, na tej samej ławce. Codziennie od stu lat. Wyprostowana ze skupioną twarzą wyglądała niczym monumentalana rzeźba Foleya. Gdyby nie ożywione oczy śledzące niewyczuwalny ruch. Dzisiaj, ze względu na aurę, było wyjątkowo tłoczno, i musiała być nad wyraz skoncentrowana.
*
Podniosła się z zamiarem odejścia, i otrzepania sukienki, gdy zauważyła w trawie maleńką plamkę. Ukucnęła, rozchyliła źdźbła, i natknęła się na tulpę.
Tilia szepnęła:
– Smutno tu było bez ciebie. No, i zjawiłaś się o całe dwa miesiące za późno.
Tulpa zakręciła się wokół własnej osi, czyniąc piruet pod czasem. Wprowadzeni nazywali go Międzyczas. To chwila, kiedy magia zapala światełko w tunelu. Kiedy piękna Nicość, mroczne, bezgłośne, bezkresne, cudne Nic eksploduje miliardem kolorowych kryształów. Kosmos.
Babka mówiła na to pochodna Antycudów, albo piekielne przejście do nieba.
– Memento mori, Tilia, memento mori.
Pamiętała, i czuła współczucie dla Nieobecnych. Znała ich głód życia. Najzwyklejszy w świecie cud. Czy można być bardziej kreatywnym?
*
Padało. Tilia stała na dachu wieżowca. Zegary leniwie wybijały dwudziestą czwartą, jakby chciały odwlec to, co nieuknione. Nadchodził zmierzch północy.
– To idealny moment na konsekrację – pomyślała i zakręciła się wokół własnej osi.
Landrynki rozsypały się na świat, nie czyniąc go ani na chwilę słodszym.
___
2018.